Zamknij

Wspomnienia - czyli coś do poczytania na spokojne niedzielne południe.

10:01, 23.03.2014 Aktualizacja: 10:02, 23.03.2014
Skomentuj
Łeb mnie bolał od picia, życie zaczynało być zbyt trudne ... wreszcie kopnęło mnie z całej siły. Trafiłem do szpitala psychiatrycznego, zostawiła mnie rodzina, straciłem dom. Rękę wyciągnął znajomy burmistrz i załatwił Dom Pomocy Społecznej, nie wiedziałem wówczas, że jest to ŚWIAT UMARŁYCH DUSZ

Łeb mnie bolał od picia, życie zaczynało być zbyt trudne ... wreszcie kopnęło mnie z całej siły. Trafiłem do szpitala psychiatrycznego, zostawiła mnie rodzina, straciłem dom. Rękę wyciągnął znajomy burmistrz i załatwił Dom Pomocy Społecznej, nie wiedziałem wówczas, że jest to
ŚWIAT UMARŁYCH DUSZ

Na południowo-zachodnim krańcu wsi Darskowo, w przepięknym, utrzymanym w angielskim stylu parku wdzięczy się swą odrestaurowaną elegancją, rokokowy pałac. Wybudował go w 1780 roku Krzysztof von Doeberwitz jako siedzibę swoją i swoich następców, którzy dziedziczyli ją i okoliczne ziemie do roku 1945. Kiedy komunizm zawitał pod darskowskie strzechy we wsi powstał PGR. Rokokowe splendory przerobiono na magazyny zboża i pałac zaczął z dnia na dzień niszczeć. Tak trwało do końca lat osiemdziesiątych, kiedy zrujnowana i pozbawiona nawet szyb budowla została przeznaczona na Dom Pomocy Społecznej dla ludzi ze schorzeniami psychicznymi. Po przysposabiających, wykonanych na prędce pracach remontowych, 20 czerwca 1990 roku do pałacu przybył pierwszy, chory na schizofrenię, pensjonariusz.
Piętnaście lat później do darskowskiego przybytku samochód miejskiego ośrodka pomocy społecznej wiózł mnie, popijającego wódeczkę z owiniętej w gazetę półlitrówki
i nie zwracającego najmniejszej uwagi na krzywiącego się z niesmakiem pracownika socjalnego. W moim rozbitym życiu otwierał się nowy rozdział, nie wiedziałem wówczas czy będzie bardziej kolorowy, wiedziałem tylko, że będzie inny. Lekko podpity wysiadłem z busa, tuż przed wysokimi drzwiami pałacu. Jedyny plecak z resztką ciuchów zarzuciłem na ramię socjalnemu opiekunowi i wszedłem po schodach, na których stało dwóch ludzi o pustych oczach bez wyrazu: masz co zapalić? powiedzieli jeden przez drugiego. Nie mam odrzekłem kłamiąc w sposób oczywisty bo miałem jeszcze aż dwa papierosy. Przekroczyłem wierzeje z miną Cezara przechodzącego Rubikon. W środku tym co mnie uderzyło od razu była lśniąca od pasty posadzka i zapach środków odkażających. Na przeciwko drzwi podpierając ścianę stała młoda kobieta z zespołem Downa. Obok niej stał lekko pochylony, wysoki i chudy jak Don Kichot mężczyzna. - Jestem Grzegorz, piastuję tu funkcję kierownika działu terapeutycznego - przedstawił się tyczkowaty chudzielec - ma pan przy sobie alkohol? Tu nie wolno spożywać - stwierdził kategorycznie. To ja wyjdę i wypiję - odrzekłem rezolutnie. Chudzielec zrobił komicznie groźną minę, rozebrał mnie tym - oddałem mu wpół opróżnioną butelkę. Mój pracownik socjalny wręczył mi plecak i odetchnął z ulgą, najwyraźniej miał dosyć mojego towarzystwa, więc pożegnał się naprędce i zniknął za wierzejami wracając do busa. Stałem nieporadnie na środku holu. Kiedy się pan kąpał ostatnio? - spytał Grzegorz - Jakiś miesiąc temu - odparłem. To pójdzie się pan wykąpać, opiekun pana zaprowadzi do łazienki, dostanie pan czysty ręcznik, przybory do mycia i golenia i nową bieliznę, potem pójdzie pan do swojego pokoju i poczeka na obiad.
Opiekun miał na imię Roman i był krępym mężczyzną w średnim wieku i zaprowadził mnie do miejsca ablucji, których dokonałem z prawdziwą przyjemnością. Po kąpieli, przebrany w czyste ciuchy (ostatnie jakie miałem) udałem się do nowego miejsca mojego pobytu, pokoju na pierwszym piętrze o numerze 109. Lokal był przestronny, mieścił trzy wersalki, duży stół, trzy szafy i trzy krzesła. Pod jednym z dwóch weneckich okien siedział siwowłosy mężczyzna słusznej postawy.
- To jest pan Wiesław, pułkownik rezerwy i nasz przewodniczący rady mieszkańców, będziecie razem mieszkać, Wiesław wprowadzi pana w życie domu - powiedział opiekun Roman i tyle go widziałem. Zwalisty mężczyzna wstał i kocim krokiem zbliżył się do mnie. Wyciągnął rękę.
- Wiesiek jestem - rzekł i dodał ciszej - napijesz się kielicha? Zacząłem rechotać jak z dobrego kawału...
Przez kilka pierwszych dni starałem się poznać nowy dom i rządzące nim zwyczaje. Wiesiek okazał się nieocenionym Cicerone, poznawał mnie z bardziej przytomnymi mieszkańcami pałacu, pokazywał tych, których należy unikać, doradzał kogo można poczęstować papierosem a od kogo nie należy niczego przyjmować. Już po dwóch dniach pobytu zauważyłem, że życie towarzyskie domu toczy się na dużej palarni. Tu przychodzili mający papierosy i wybierający pety z popielniczek ( tych drugich było więcej) to co mnie zadziwiło to był fakt, że prawie nikt z nikim nie rozmawiał. Ludzie palili swoje papierosy nerwowo ze wzrokiem utkwionym w zaokienną dal. Czasem się ktoś zaśmiał histerycznie i był to śmiech czysto chorobowy. Jak mi powiedział Wiesiek przy rozpracowywanej wieczorem butelczynie w domu byli mieszkańcy różnej paranteli. On pułkownik, prócz niego kilku inżynierów, dwaj magistrzy, lekarka, nauczycielka, dwie księgowe, murarz, stolarz, dwaj kowale (bracia), krawcowa i kilku ludzi innego autoramentu - No i teraz ty, dziennikarz, a wszyscy jesteśmy chorzy na rozum - westchnął - ja schizofrenik, jak wielu tutaj, poza tym są psychozy, charakteropatie, psychopatie i upośledzenia, do wyboru, do koloru. W sumie 67 ciekawych przypadków i z tego 45 osób pali - uśmiechnął się smutno mój kompan - a jedynie dwadzieścia osób ma na to fundusze - dodał częstując mnie Marlboro - ja mam trzy tysiące renty, więc mnie stać bo mi zostaje prawie tysiąc resztówki - ale ty masz Franeczku jedynie trzysta złotych, ciężko ci będzie. I było mi ciężko. Ciężko jak wszyscy diabli. Papierosowy nałóg był dla mnie nie do wytrzymania. Bez alkoholu mogłem się obejść nawet kilkanaście dni, bez papierosa nawet jednego. Nauczyłem się żebrać o papierosa, nauczyłem się palić pety. Wiesiek nie zawsze mnie częstował, też miał swoje lepsze i gorsze dni. Kiedy choroba się nasilała zwyczajnie spał po całych dniach, kiedy następowała remisja, on pił a najczęściej ja z nim. W pałacu jedynie piliśmy my i od czasu do czasu nasz Merkury - Stasiu - młody chłopak, który biegał nam po wódkę do sklepu. Byliśmy na cenzurowanym wśród całej załogi ośrodka, a i dyrektorka często wzywała nas na "dywanik". Ale nie mogli nam nic zrobić, nie byliśmy ubezwłasnowolnieni, a wyrzucić z DPS-u nie było wolno. Zresztą my pijąc nie rozrabialiśmy i nie robiliśmy nikomu krzywdy, ale pielęgniarki kiedy poczuły od nas alkohol wpisywały ten fakt do raportu i nie wydawały nam leków psychotropowych.
Minęły dwa lata. Zadomowiłem się w pałacu. Wysprzedałem za papierosy wszystkie markowe ciuchy, które miałem z "cywila", nawet sprzedałem buty i zostałem w samych klapkach. Wszystko przez nikotynowy nałóg. Nie miałem siły by rzucić. Ale nie przestałem obserwować moich towarzyszy niedoli...

Poznałem powód ich smutku. Oni wszyscy tęsknili za wolnością, pragnęli by ich ktoś stąd zabrał i choć trochę pokochał. DPS był bowiem złotą, ale tylko, klatką. Na prawie 70 ludzi tu mieszkających jedynie 5 osób utrzymywało kontakty z rodziną. Reszta była skazana na czułość kadry zakładu. I nie powiem, opiekunowie i dyrektorka robili wszystko by to życie umilić. Począwszy od jedzenia, które było smaczne i obfite (były nawet desery lodowe!) poprzez regularne urządzanie zabaw aż po wspólne wyjazdy na wczasy w góry lub nad morze. Ale mimo starań, mimo obfitości, umilania, przyjemności materialnych niewidzialna bariera istniała, zaś mieszkańcy zamykali się w sobie coraz bardziej, czasem przychodzili do mnie bym napisał im jakiś list do żony lub matki często brata lub córki. Dominowały w nich prośby o przyjazd choć na godzinę, choć na pół. Byle zobaczyć, byle dotknąć kogoś ukochanego. Na 90% z tych listów nigdy nie przyszły odpowiedzi, po prostu rodziny pozbyły się ze swego życia niepotrzebnego balastu, który był uciążliwy. A ludziom w cudownym pałacu coraz bardziej umierały dusze i coraz dłużej ich wzrok kierował się poprzez olbrzymie okno palarni w kierunku bramy, za która byłą wytęskniona wolność. Któregoś dnia i ja złapałem się na tym , że patrzę przez to okno jak moi współmieszkańcy. Poprzysiągłem sobie, że któregoś dnia wyrwę się z tego świata beznadziei, że zacznę wszystko od nowa tam, za murem ogrodzeniowym pałacu. Ale do tego czasu musiałem być świadkiem jeszcze bardzo wielu ludzkich obrazów z dna duszy. Przez kolejny rok analizowałem zachowania pensjonariuszy. Począwszy od Małgośki, która obsesyjnie myła kilkanaście razy dziennie umywalkę w swoim pokoju, bo według niej była na niej pleśń, poprzez Magdę która oddawała swoje ciało każdemu mężczyźnie za paczkę papierosów, Józka biegłego szachmistrza, nakręcającego się cały rok, że pojedzie na miesiąc do matki, a kiedy jechał to przywożono go po dwóch dniach w silnym nawrocie choroby, był jeszcze Robert, którego szerokim łukiem omijały pielęgniarki, bo był zboczonym fetyszystą białych fartuszków i na ich widok biegł do swojej sali by się onanizować. Ponadto cechą łączącą wszystkich schizofreników paranoidalnych była zazdrość o dokładnie wszystko. O papierosa, o cukierka, o kubek kawy nawet o uśmiech pani Marysi - pracowniczki socjalnej. A o przytulenie przez opiekuna były łzy, czasem kłótnia, nawet przerwanie remisji. Dlatego kadra podchodziła do tych przypadków bardzo powściągliwie i jeśli były jakieś przytulenia to w kącie, bądź pokoju, tak by nikt nie widział. Ciekawymi przypadkami byli psychopaci. Oni potrafili na czterdziestometrowym korytarzu domu "nakręcić" do siedmiuset kółek w ciągu dnia. Kiedyś zaparłem się i liczyłem. Przerywali tylko co godzinę na papierosa i na posiłki i podwieczorek, a tak chodzili bez przerwy z nieprzytomnym wzrokiem utkwionym gdzieś pod sufitem. I próżno opiekunowie proponowali im spacer po parku. Oni woleli "swój" korytarz...
Od mego przyjazdu do darskowskiego dworzyszcza minęły trzy lata. Zostałem wybrany na sekretarza zarządu rady mieszkańców, zacząłem pracować w domowej kuchni obierając ziemniaki i myjąc naczynia. Było nas tam czterech, pracę swą wykonywaliśmy codziennie i dostawaliśmy za to sto złotych miesięcznie. Wszystko traciłem na papierosy, ale było mi już lżej. W tym czasie Wieśka przeniesiono do innego pokoju, chciano nas rozdzielić z racji naszych wódecznych biesiad. Ale kto rozdzieli dwóch zapamiętałych pijaków? Piliśmy nadal tyle, że po porze wydawania leków, tak by pielęgniarka nas nie wyczuła i w ten sposób przez pół roku nie byliśmy w raporcie. Jakoś na święta Bożego Narodzenia 2008 roku postanowiono w domu powołać do życia zespół taneczno wokalny, mający uświęcić sowim występem świąteczny czas. Pomyślałem i zdecydowałem się spróbować swych sił, w końcu kiedyś byłem członkiem kabaretu studenckiego. Dyrektorka - pomysłodawczyni projektu - wybrała do zespołu dziesięć osób, pięć z kadry i tyle samo spośród mieszkańców. Zaczęły się próby do jasełek, w których miałem grać króla Heroda. Grałem a właściwie śpiewałem rolę, którą napisał mi nauczyciel muzyki z Drawska pan Józef, nieco wiekowy już ale za to znakomity muzyk i poeta. Kiedy zaśpiewałem, moi słuchacze byli zachwyceni moimi możliwościami głosowymi - i tak zostałem członkiem zespołu, który wspólnie nazwaliśmy "Omamy", staliśmy się w jakiś sposób elitą mieszkańców domu ale nie wywyższaliśmy się z tym, wręcz przeciwnie staraliśmy się jeszcze bardziej zbliżać do tych bardziej pokrzywdzonych przez los. A ja? - piłem nadal, przynajmniej raz w tygodniu, lecz pamiętałem codziennie o złożonej sobie przysiędze.
W niemal rok później dyrektorka na moją prośbę załatwiła mi odwykowe leczenie od alkoholu w Szczecinie, przestałem pić. Po powrocie z leczenia zostałem wybrany przewodniczącym rady mieszkańców darskowskiego ośrodka Od tego czasu minęły trzy lata. Dziś jestem wolnym człowiekiem, pracuję i wynajmuję w Drawsku Pomorskim niewielkie mieszkanko. Spotykam się z Wieśkiem, on pozostał w pałacu, ale może wyjeżdżać na przepustki. Wspominamy tę przyjaźń połączoną butelką. I wśród tych wspomnień nie mam złudzeń, że wódczany świat był strasznym dziełem, ale też wódka pozwalała zapomnieć o tym gdzie jestem i dlaczego na całym świecie nie było choćby jednej kochającej mnie istoty.
Zastanawiam się jak można podsumować te moje lata udręki w DPS? Czy była to kara, czy musiałem upaść do piekieł, czy też była w tej sytuacji ręka Boża?
Wbrew opiniom, utartym przez szukające skandali media, system opieki nad ludźmi odrzuconymi przez rodziny jest w Polsce bardzo dobry. W cudownym świecie depeesowskiego, darskowskiego pałacu, z jego wszystkimi wygodami opieką na najwyższym poziomie było mi z dnia na dzień coraz gorzej. Byłem śmiertelnie chory na swoje pijactwo oraz na najgorszą ze wszystkich dolegliwości - samotność. Wyrwałem się z obu. Dzięki sobie, dzięki innemu człowiekowi. Z sentymentu, albo z potrzeby przypominania sobie kim jestem, kim byłem odwiedziłem dwukrotnie pałac, przybyło tam nowych wygód takich jak na przykład winda, czy wiele nowoczesnych sprzętów rehabilitacyjnych jak choćby siłownia typu "Atlas". Niestety okno w palarni pozostało to samo. Tak samo apatycznie patrzyli przez nie - dziś już nie moi - dziś całkiem obcy, ci, których się bałem i od których odwróciłem jak najszybciej wzrok.

Wspomnienia Franciszka spisał: Mariusz Nagórski

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%